Poprzedni: Przelana Krew - Rozdział 11.
Z lasu wyszli tuż po południu.
Słońce, wiszące wysoko na czystym, błękitnym niebie, dawało ciepło, którego od
jakiegoś czasu było coraz mniej. Ostatnio widok ten należał do wyjątkowych,
gdyż coraz częściej nieboskłon zasłaniały gęste chmury i wiał chłodny wiatr z
południa, zrzucający z drzew pierwsze liście – zwiastuny zbliżającej się
jesieni.
Kiedy powoli zbliżali się do
grodu, w oddali zobaczyli jak zza palisady wyłania się kilku idących w
pośpiechu łowców.
A z nimi Byrn.
Zaskoczyło to Tæirca na tyle, że
stanął osłupiony. Jednocześnie, po krótkiej chwili poczuł ogromną potrzebę
podążenia za nimi. Pożegnał się z Natelą i ruszył w ich stronę.
Jak poważne było zdarzenie,
które zmusiło wodza do wyjścia? Często podczas odosobnienia Byrna miały miejsce
sytuacje, że, gdy Tæirc przebywał poza domem zgromadzeń, czekano na niego albo
szukano go po grodzie. Nikt nie zaprzątał wtedy głowy wodza – wielokrotnie
bowiem problem nie był bardzo poważny. Z każdym dniem jednak Tæirc miał coraz
większe wrażenie, że wkrótce stanie się coś złego, coś na tyle niepokojącego,
że Byrn nie będzie już mógł kryć się w swojej izbie i wróci do swoich
obowiązków.
Coś jak atak orków.
I wreszcie nadeszła ta
upragniona chwila.
Nagle Tæirc zauważył, że grupka
kieruje się nie na południe, w stronę osady Agærata, a na wschód, na ścieżkę
prowadzącą przez pokrywającą granicę z ziemiami Bærguvna i Cakaca puszczę. Wszyscy
wiedzieli, że na tutejszych terenach jest to droga najrzadziej uczęszczana ze
wszystkich, gdyż, jak powszechnie uważano, „łatwo na niej o tragedię”. Tæirc
nieco z rozczarowaniem uznał, że to jednak nie orkowie i zaczął spodziewać się,
że ktoś został zaatakowany przez dzikie zwierzęta. Niemniej zaniepokoiło go to
– wystarczy, że syn kowala zmarł od takiego ataku.
Dogonił łowców na linii drzew.
– Co się stało? – zapytał ojca.
On jednakże milczał, jak gdyby
nie zauważył obecności syna.
– Niedługo sam zobaczysz –
odparł ponuro jeden z pozostałych o imieniu Facat. Tæirc spostrzegł, że niósł
na ramieniu kawał długiego sznura.
Po śmierci Vergantaca, nowym
głównym łowcą został Facat, człowiek bardziej od poprzednika chłodny, a także
starszy od niego o kilka roków. Jedną z jego cech stanowiło specyficzne
poczucie humoru, którym potrafił się dzielić w najmniej odpowiednich momentach.
Mimo to, o jego wyborze zadecydował nie charakter, a umiejętności i
doświadczenie – niektórzy uważali, że w tym przewyższał Vergantaca. Jednakże
nie zastąpi przyjaciela, jakim siwy łowca był dla wielu.
Z ponurymi obliczami szli przez
las w ciszy, co jeszcze bardziej denerwowało Tæirca. Niewiedza zjadała go od
środka. Za każdym razem, gdy chciał się odezwać, któryś z łowców uciszał go
krótkim burknięciem. Ojciec tymczasem nie spojrzał na niego ani razu. W
dodatku, sama podróż przez tak ciemne otoczenie była niepokojąca. Korony drzew nawet
tego dnia przepuszczały niewiele światła, z jednej strony wystarczająco dużo by
widzieć gdzie się idzie, z drugiej za mało by dostrzec, że tuż obok czai się
jakaś bestia.
Po jakimś czasie zauważył w
oddali kilka postaci. Doszli do paru kobiet i mężczyzn, pochylonych nad czymś
leżącym na ziemi i pilnowanych przez trzech wojowników. Wtem spomiędzy drzew
wyszło na ścieżkę dwóch łowców.
– Skąd się wzięli ci ludzie? –
zapytał ich Facat.
– Szli z osady Cakaca. Wpadli na
nas tuż przed waszym przybyciem – odpowiedział jeden z nich.
Facat kiwnął głową i spojrzał na
nich.
– Jak tu szedłem, myślałem jak
załatwić to z Bærguvnem. Doszedłem do wniosku...
Tæirc szybko przestał słuchać
rozmowy i, gdy podszedł bliżej wspomnianych ludzi, zauważył, że skupieni są na
leżącym na ziemi ciele. Osoba ta miała mocno poobijaną twarz. Skóra w wielu
miejscach była czerwona i spuchnięta, a gdzieniegdzie barwa wchodziła w fiolet.
Dopiero po chwili rozpoznał kto to był. Polyn! A raczej tak mu się zdawało.
– Nie żyje, jeśli nad tym się
zastanawiasz – stwierdził Facat, zbliżając się do Tæirca, po czym zwrócił się
do łowców, którzy wyszli spomiędzy drzew: – Obejrzeliście go może jeszcze raz?
– Tak, nie spostrzegliśmy
większych ran oprócz otarć i zadrapań. Kiedy zauważyliśmy złamane ręce i nogi,
zostawiliśmy go w spokoju. Wygląda na mocno połamanego – musiał nieźle oberwać.
Wykluczało to atak drapieżników.
Czy zatem został pobity na śmierć? Tæirc widział w swoim życiu wiele bójek i
najczęściej kończyło się to siniakami, czasem złamaną kością, raz wybitym zębem.
Może tutaj brało udział kilka osób?
– I tak ma więcej szczęścia niż
Ryg – dodał Facat.
Dokładnie w tym samym momencie
Tæircowi przeszło przez myśl pytanie: Ale gdzie Ryg? Razem z Polynem byli
przyjaciółmi i tworzyli niemal nierozłączny duet. Wszędzie chodzili razem,
wszystko robili razem. Niektórzy żartowali, że muszą nawet myśleć razem. W
każdym razie do niezwykle rzadkich widoków należał jeden z nich będący gdzieś
sam.
Tæirc rozglądał się wokół by dostrzec
drugie ciało.
– Musimy ich wziąć stąd przed
zmierzchem. Mamy szczęście, że się jeszcze felkery nie zjawiły – odparł ktoś
inny.
Faktycznie, nieobecność tych
zwierząt zastanawiała. Felkery należały do małych, szczupłych stworzeń,
zazwyczaj długich jak ręka człowieka. Żywiły się najczęściej padliną, dlatego,
bez względu na to kiedy Ryg i Polyn zginęli, zapach krwi powinien był je już
dawno przyciągnąć. Z reguły nie należały do agresywnych zwierząt – nawet w
większych grupach nie atakowały ludzi i innych istot żywych. Mimo to, stały się
w tutejszej mowie negatywnym określeniem, gdyż z głodu potrafiły zjadać innego
felkera, nie czekając nawet czy członek ich stada zdechł lub czy był na skraju
wycieńczenia, a to napawało ludzi obrzydzeniem.
Tæirc wrócił jednak do
poszukiwań Ryga. Być może łowcy szukali i nie znaleźli zwłok? Z nadzieją patrzył
pomiędzy drzewa, jakby starał się dowieść, że, w przeciwieństwie do bardziej w
tym doświadczonych ludzi, wypatrzy je w krzakach.
Facat zauważył co Tæirc robi i
zawołał go, po czym uniósł palec do góry, wskazując na miejsce wśród gałęzi.
Dopiero teraz Tæirc zauważył, że
wysoko nad nimi wisiało ciało, niemal całe we krwi. Z piersi trupa wystawał
spory kikut złamanej gałęzi wraz z częścią jego wnętrzności i połamanych kości.
Idąc ścieżką, nie dało się go zauważyć przez gęste listowie i był najlepiej widoczny
dopiero stojąc tuż pod nim. Podobnie z posoką, która spływała z jego nóg
na drzewo i po korze na ziemię.
– Wisi tak na widoku, czeka aż
go ktoś zdejmie. Myślałem, że spostrzeżesz go szybciej – rzekł Facat z
uśmiechem, klepiąc syna wodza po ramieniu, gdy ten zwymiotował. – No i nikt nie
zareagował tak jak ty.
– Dzięki wielkie – odparł Tæirc,
ocierając usta ramieniem.
Tego się najbardziej obawiał.
Chociaż był to żart dosyć łagodny jak na Facata, a potrafił zaskoczyć czymś
zdecydowanie bardziej niesmacznym, to jednak wściekł się na niego, że sobie nie
darował.
– Kto by się męczył z
zawieszaniem trupa tak wysoko nad ziemią? – zastanowił się jeden z łowców.
– Mam zgadywać? Nie wiem, ale
ten ktoś musiał się sporo namęczyć. Albo coś – odpowiedział inny. – Może ciało
Ryga miało zwabić tutaj Polyna...
– Nawet jeśli, to i tak nie ma
sensu – przerwał jeszcze któryś.
Facat chciał coś dodać, gdy
nagle jakiś mężczyzna z osady Cakaca wrzasnął:
– To na pewno drakony!
Wszyscy spojrzeli na niego ze zdumieniem.
Łowcy wyglądali raczej na wzburzonych tą sugestią.
– Skąd ci przyszedł do łba taki
pomysł, półgłówku? – zapytał jeden z nich, Dygæin.
Mężczyzna spojrzał w bok i
starał się znaleźć odpowiednie słowa. Bąkał coś niepewnie pod nosem.
– Bo myślałem, że jak one
potrafią latać, a ten... Ryg, prawda? Jeśli-
– To nie mógł być drakon! – przerwał
mu Dygæin. – Ostatniego widzieliśmy pod koniec zeszłej zimy, a wcześniej to... Z
rok temu. Poza tym nie mógłby tutaj wylądować – za mało miejsca na rozłożenie
skrzydeł.
– A co, jeśli to był
rzeczywiście drakon? – zapytał nagle Tæirc.
Dygæin spojrzał na niego jakby
dorzucił dużo drewna do ogniska, które miał już zgasić.
– Niemożliwe! Nawet jeśli
by tutaj wylądował, umieszczenie Ryga na tamtej gałęzi byłoby niewykonalne. No
chyba, że w locie, ale nigdy nie widziałem, by drakony rzucały swoim jedzeniem.
Zresztą, nawet gdyby zaatakowały nas, zabrałyby pewnie nasze ciała, a nie
pozostawiały na gnicie. Żarcie to żarcie.
– Nie można jednak tego
lekceważyć – wywnioskował Byrn. – Jeśli to rzeczywiście drakon, a wy go nie
zauważyliście...
– Wodzu! – Dygæin wyrzucił ręce
w powietrze. – W moment byśmy o tym powiadomili mieszkańców osady. Zdajemy
sobie sprawę jak niebezpieczne to są bestie.
Niewielu z żyjących widziało drakony
z bliska. Bazując na opowieściach łowców oraz najstarszych mieszkańców osady,
samym cielskiem były większe od megnartów. Miały długą szyję i ogon, a
dodatkowo z pleców wyrastały im wielkie skrzydła. Za każdym razem gdy na niebie
pojawiał się ich kształt, alarmowano całą osadę i wszyscy chowali się gdzie
mogli.
Ale, tak jak wspomniał Dygæin,
dawno nie widziano żadnego. Nic dziwnego, że się tak zdenerwował.
Facat pokręcił głową.
– Ale nie mogło to być też
zwierzę, tym bardziej drakon, choć nie możemy wykluczać czegokolwiek. Opanuj
zatem swoje nerwy, Dygæinie – powiedział ze spokojem. Mając na sobie skupienie
pozostałych, dodał: – Poza tym, mamy czyste ciało.
W języku łowców „czyste ciało”
oznaczało zwłoki nienaruszone przez robaki czy padlinożerców. Mogły leżeć nawet
w morzu krwi, ale nie miały na sobie śladów zębów czy pazurów.
– Dawno temu widziałem człowieka,
którego poturbował megnart – mówił dalej Facat.
– Szczęście w nieszczęściu, bestia nie odgryzła mu głowy tylko pobiegła
dalej, zostawiając go samego. Zmarł następnego dnia. Uwierzcie mi, że nie
wyglądał nawet trochę jak on – wskazał na Polyna.
W tym samym momencie odżyło
wspomnienie z Nægamem – przypomniał sobie jego krzyk i dudnienie ziemi.
A zaraz po nim następne
zdarzenie, tym razem z Argrunem – potężny, głuchy łomot oraz odgłos łamanych
kości i drewna.
I w obu przypadkach metaliczny
zapach krwi.
Facat zauważył, że Tæirc ciężko
to przeżywa, więc dodał tylko na koniec:
– Jedyne co mi przyszło do głowy
to to, że Ryg i Polyn zostali napadnięci.
– Przez kogo? I kiedy? – zapytał
jeden z łowców.
– Widziałem ich jeszcze wczoraj
w naszym grodzie jak rozmawiali z kowalem. Musieli zginąć najpóźniej dzisiaj
nad ranem – nawet oni nie są tacy głupi żeby w nocy tędy chodzić – odpowiedział
Dygæin.
– Jednakże kto by atakował bez
broni dwóch uzbrojonych wojowników? I kto by się męczył z zawieszaniem jednego
z nich tak wysoko? – zastanowił się Tæirc.
Bezkonfliktowość należała do
cech charakterystycznych Ryga i Polyna. Dzięki temu na ogół utrzymywali jeśli
nie przyjacielskie, to neutralne stosunki z innymi. Mieli bowiem siebie i to im
wystarczało.
No chyba, że rzeczywiście wpadli
w coś po uszy i nikt o tym nie wiedział. Nie wiadomo bowiem co działo się w
osadzie Bærguvna.
Po chwili ogólnego milczenia,
odezwał się Byrn:
– Zostawmy na razie myślenie o
tym kto i dlaczego. Nie rozwiążemy tego w tym momencie. Później pomyślimy. A
teraz ściągnijcie tego biedaka z drzewa.
Tymczasem grupka z osady Cakaca
zebrała się i ruszyła dalej. Pogardliwy wzrok niektórych łowców wskazywał, że
mieli już ich dosyć. Najbardziej skupili się jednak na mężczyźnie, który
zasugerował atak drakona. Tamtą sugestię mogli odebrać jako zniewagę. Tymczasem
Facat przyjął wyjątkowo pogodny jak na siebie wyraz twarzy i poprosił jednego z
trójki wojowników by zostawił włócznię, którą niósł ze sobą.
Ściągnięcie zwłok Ryga okazało
się chyba najbardziej problematyczną i ohydną rzeczą jaką Tæirc kiedykolwiek
widział w swoim życiu. Najwyższy z łowców wziął włócznię i próbował dosięgnąć
nią stóp Ryga, lecz okazała się za krótka. Facat wziął przyniesioną linę i związał
ją w pętlę, a któryś ze zręczniejszych mężczyzn spróbował wdrapać się wraz z
nią na drzewo. Kora była jednakże tak nasączona krwią, że się cały czas
ześlizgiwał, przy okazji brudząc skórę i ubranie posoką. Postanowili spróbować
z ziemi zarzucić linę na głowę trupa. Po kilkunastu razach jakoś trafili. Ciało
trzymało się na górze dosyć mocno, dlatego z jednej ciągnącej osoby zrobiła się
nagle trójka. Wreszcie się im udało. Jednakże mieli przed sobą tylko górę
tułowia, gdyż dolna część odpadła od reszty i spadła na ziemię. Truchło nie
mogło już utrzymać nóg i bioder, toteż odczepiły się. Bliskość części
wnętrzności i wystającego kręgosłupa sprawiła, że Tæirc znów zwymiotował, lecz
tym razem wraz z paroma innymi ludźmi.
Gdy otarł usta, spojrzał na
swojego ojca, który patrzył na to wszystko ze spokojem, jakby przyzwyczajony był
do podobnych sytuacji. Widocznie widok miażdżonego Argruna i jego zakrwawionych
zwłok tak mu się odcisnął na duszy, że nic go już nie niesmaczyło.
– Zanieście te ciała do
Bærguvna. Przekażcie mu ode mnie ubolewanie nad losem jego ludzi. No i
powiedzcie mu to co mi powiedzieliście o ciałach – rozkazał Byrn, po czym
zwrócił się do Dygæina: – Chodź, odprowadzisz mnie.
Łowca ruszył niechętnie za
wodzem w kierunku grodu. Tæirc nie wiedział co ze sobą zrobić, więc podbiegł do
Byrna.
– Ojcze, poczekaj!
Ten odwrócił się w jego stronę w
mgnieniu oka i z wściekłością krzyknął:
– Co!?
Nagle język stanął Tæircowi w
gardle. Nie widział ojca poza domem zgromadzeń tak długo i chciał zapytać o wszystko,
lecz przez ten wybuch nie wiedział jak, jakimi słowami.
– Cieszę się, że wyszedłeś z
domu – powiedział wreszcie.
Złość uleciała z wodza. Na jego
twarzy znów odmalował się spokój. Spojrzał w bok, po czym ruszył do grodu bez
słowa.
----------------------
Następny: Przelana Krew - Rozdział 13.
----------------------
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz