niedziela, 2 grudnia 2012

01. Kroniki Dusz - Przelana Krew - Rozdział 12.




Z lasu wyszli tuż po południu. Słońce, wiszące wysoko na czystym, błękitnym niebie, dawało ciepło, którego od jakiegoś czasu było coraz mniej. Ostatnio widok ten należał do wyjątkowych, gdyż coraz częściej nieboskłon zasłaniały gęste chmury i wiał chłodny wiatr z południa, zrzucający z drzew pierwsze liście – zwiastuny zbliżającej się jesieni.
Kiedy powoli zbliżali się do grodu, w oddali zobaczyli jak zza palisady wyłania się kilku idących w pośpiechu łowców.
A z nimi Byrn.
Zaskoczyło to Tæirca na tyle, że stanął osłupiony. Jednocześnie, po krótkiej chwili poczuł ogromną potrzebę podążenia za nimi. Pożegnał się z Natelą i ruszył w ich stronę.
Jak poważne było zdarzenie, które zmusiło wodza do wyjścia? Często podczas odosobnienia Byrna miały miejsce sytuacje, że, gdy Tæirc przebywał poza domem zgromadzeń, czekano na niego albo szukano go po grodzie. Nikt nie zaprzątał wtedy głowy wodza – wielokrotnie bowiem problem nie był bardzo poważny. Z każdym dniem jednak Tæirc miał coraz większe wrażenie, że wkrótce stanie się coś złego, coś na tyle niepokojącego, że Byrn nie będzie już mógł kryć się w swojej izbie i wróci do swoich obowiązków.
Coś jak atak orków.
I wreszcie nadeszła ta upragniona chwila.
Nagle Tæirc zauważył, że grupka kieruje się nie na południe, w stronę osady Agærata, a na wschód, na ścieżkę prowadzącą przez pokrywającą granicę z ziemiami Bærguvna i Cakaca puszczę. Wszyscy wiedzieli, że na tutejszych terenach jest to droga najrzadziej uczęszczana ze wszystkich, gdyż, jak powszechnie uważano, „łatwo na niej o tragedię”. Tæirc nieco z rozczarowaniem uznał, że to jednak nie orkowie i zaczął spodziewać się, że ktoś został zaatakowany przez dzikie zwierzęta. Niemniej zaniepokoiło go to – wystarczy, że syn kowala zmarł od takiego ataku.
Dogonił łowców na linii drzew.
– Co się stało? – zapytał ojca.
On jednakże milczał, jak gdyby nie zauważył obecności syna.
– Niedługo sam zobaczysz – odparł ponuro jeden z pozostałych o imieniu Facat. Tæirc spostrzegł, że niósł na ramieniu kawał długiego sznura.
Po śmierci Vergantaca, nowym głównym łowcą został Facat, człowiek bardziej od poprzednika chłodny, a także starszy od niego o kilka roków. Jedną z jego cech stanowiło specyficzne poczucie humoru, którym potrafił się dzielić w najmniej odpowiednich momentach. Mimo to, o jego wyborze zadecydował nie charakter, a umiejętności i doświadczenie – niektórzy uważali, że w tym przewyższał Vergantaca. Jednakże nie zastąpi przyjaciela, jakim siwy łowca był dla wielu.
Z ponurymi obliczami szli przez las w ciszy, co jeszcze bardziej denerwowało Tæirca. Niewiedza zjadała go od środka. Za każdym razem, gdy chciał się odezwać, któryś z łowców uciszał go krótkim burknięciem. Ojciec tymczasem nie spojrzał na niego ani razu. W dodatku, sama podróż przez tak ciemne otoczenie była niepokojąca. Korony drzew nawet tego dnia przepuszczały niewiele światła, z jednej strony wystarczająco dużo by widzieć gdzie się idzie, z drugiej za mało by dostrzec, że tuż obok czai się jakaś bestia.
Po jakimś czasie zauważył w oddali kilka postaci. Doszli do paru kobiet i mężczyzn, pochylonych nad czymś leżącym na ziemi i pilnowanych przez trzech wojowników. Wtem spomiędzy drzew wyszło na ścieżkę dwóch łowców.
– Skąd się wzięli ci ludzie? – zapytał ich Facat.
– Szli z osady Cakaca. Wpadli na nas tuż przed waszym przybyciem – odpowiedział jeden z nich.
Facat kiwnął głową i spojrzał na nich.
– Jak tu szedłem, myślałem jak załatwić to z Bærguvnem. Doszedłem do wniosku...
Tæirc szybko przestał słuchać rozmowy i, gdy podszedł bliżej wspomnianych ludzi, zauważył, że skupieni są na leżącym na ziemi ciele. Osoba ta miała mocno poobijaną twarz. Skóra w wielu miejscach była czerwona i spuchnięta, a gdzieniegdzie barwa wchodziła w fiolet. Dopiero po chwili rozpoznał kto to był. Polyn! A raczej tak mu się zdawało.
– Nie żyje, jeśli nad tym się zastanawiasz – stwierdził Facat, zbliżając się do Tæirca, po czym zwrócił się do łowców, którzy wyszli spomiędzy drzew: – Obejrzeliście go może jeszcze raz?
– Tak, nie spostrzegliśmy większych ran oprócz otarć i zadrapań. Kiedy zauważyliśmy złamane ręce i nogi, zostawiliśmy go w spokoju. Wygląda na mocno połamanego – musiał nieźle oberwać.
Wykluczało to atak drapieżników. Czy zatem został pobity na śmierć? Tæirc widział w swoim życiu wiele bójek i najczęściej kończyło się to siniakami, czasem złamaną kością, raz wybitym zębem. Może tutaj brało udział kilka osób?
– I tak ma więcej szczęścia niż Ryg – dodał Facat.
Dokładnie w tym samym momencie Tæircowi przeszło przez myśl pytanie: Ale gdzie Ryg? Razem z Polynem byli przyjaciółmi i tworzyli niemal nierozłączny duet. Wszędzie chodzili razem, wszystko robili razem. Niektórzy żartowali, że muszą nawet myśleć razem. W każdym razie do niezwykle rzadkich widoków należał jeden z nich będący gdzieś sam.
Tæirc rozglądał się wokół by dostrzec drugie ciało.
– Musimy ich wziąć stąd przed zmierzchem. Mamy szczęście, że się jeszcze felkery nie zjawiły – odparł ktoś inny.
Faktycznie, nieobecność tych zwierząt zastanawiała. Felkery należały do małych, szczupłych stworzeń, zazwyczaj długich jak ręka człowieka. Żywiły się najczęściej padliną, dlatego, bez względu na to kiedy Ryg i Polyn zginęli, zapach krwi powinien był je już dawno przyciągnąć. Z reguły nie należały do agresywnych zwierząt – nawet w większych grupach nie atakowały ludzi i innych istot żywych. Mimo to, stały się w tutejszej mowie negatywnym określeniem, gdyż z głodu potrafiły zjadać innego felkera, nie czekając nawet czy członek ich stada zdechł lub czy był na skraju wycieńczenia, a to napawało ludzi obrzydzeniem.
Tæirc wrócił jednak do poszukiwań Ryga. Być może łowcy szukali i nie znaleźli zwłok? Z nadzieją patrzył pomiędzy drzewa, jakby starał się dowieść, że, w przeciwieństwie do bardziej w tym doświadczonych ludzi, wypatrzy je w krzakach.
Facat zauważył co Tæirc robi i zawołał go, po czym uniósł palec do góry, wskazując na miejsce wśród gałęzi.
Dopiero teraz Tæirc zauważył, że wysoko nad nimi wisiało ciało, niemal całe we krwi. Z piersi trupa wystawał spory kikut złamanej gałęzi wraz z częścią jego wnętrzności i połamanych kości. Idąc ścieżką, nie dało się go zauważyć przez gęste listowie i był najlepiej widoczny dopiero stojąc tuż pod nim. Podobnie z posoką, która spływała z jego nóg na drzewo i po korze na ziemię.
– Wisi tak na widoku, czeka aż go ktoś zdejmie. Myślałem, że spostrzeżesz go szybciej – rzekł Facat z uśmiechem, klepiąc syna wodza po ramieniu, gdy ten zwymiotował. – No i nikt nie zareagował tak jak ty.
– Dzięki wielkie – odparł Tæirc, ocierając usta ramieniem.
Tego się najbardziej obawiał. Chociaż był to żart dosyć łagodny jak na Facata, a potrafił zaskoczyć czymś zdecydowanie bardziej niesmacznym, to jednak wściekł się na niego, że sobie nie darował.
– Kto by się męczył z zawieszaniem trupa tak wysoko nad ziemią? – zastanowił się jeden z łowców.
– Mam zgadywać? Nie wiem, ale ten ktoś musiał się sporo namęczyć. Albo coś – odpowiedział inny. – Może ciało Ryga miało zwabić tutaj Polyna...
– Nawet jeśli, to i tak nie ma sensu – przerwał jeszcze któryś.
Facat chciał coś dodać, gdy nagle jakiś mężczyzna z osady Cakaca wrzasnął:
– To na pewno drakony!
Wszyscy spojrzeli na niego ze zdumieniem. Łowcy wyglądali raczej na wzburzonych tą sugestią.
– Skąd ci przyszedł do łba taki pomysł, półgłówku? – zapytał jeden z nich, Dygæin.
Mężczyzna spojrzał w bok i starał się znaleźć odpowiednie słowa. Bąkał coś niepewnie pod nosem.
– Bo myślałem, że jak one potrafią latać, a ten... Ryg, prawda? Jeśli-
– To nie mógł być drakon! – przerwał mu Dygæin. – Ostatniego widzieliśmy pod koniec zeszłej zimy, a wcześniej to... Z rok temu. Poza tym nie mógłby tutaj wylądować – za mało miejsca na rozłożenie skrzydeł.
– A co, jeśli to był rzeczywiście drakon? – zapytał nagle Tæirc.
Dygæin spojrzał na niego jakby dorzucił dużo drewna do ogniska, które miał już zgasić.
Niemożliwe! Nawet jeśli by tutaj wylądował, umieszczenie Ryga na tamtej gałęzi byłoby niewykonalne. No chyba, że w locie, ale nigdy nie widziałem, by drakony rzucały swoim jedzeniem. Zresztą, nawet gdyby zaatakowały nas, zabrałyby pewnie nasze ciała, a nie pozostawiały na gnicie. Żarcie to żarcie.
– Nie można jednak tego lekceważyć – wywnioskował Byrn. – Jeśli to rzeczywiście drakon, a wy go nie zauważyliście...
– Wodzu! – Dygæin wyrzucił ręce w powietrze. – W moment byśmy o tym powiadomili mieszkańców osady. Zdajemy sobie sprawę jak niebezpieczne to są bestie.
Niewielu z żyjących widziało drakony z bliska. Bazując na opowieściach łowców oraz najstarszych mieszkańców osady, samym cielskiem były większe od megnartów. Miały długą szyję i ogon, a dodatkowo z pleców wyrastały im wielkie skrzydła. Za każdym razem gdy na niebie pojawiał się ich kształt, alarmowano całą osadę i wszyscy chowali się gdzie mogli.
Ale, tak jak wspomniał Dygæin, dawno nie widziano żadnego. Nic dziwnego, że się tak zdenerwował.
Facat pokręcił głową.
– Ale nie mogło to być też zwierzę, tym bardziej drakon, choć nie możemy wykluczać czegokolwiek. Opanuj zatem swoje nerwy, Dygæinie – powiedział ze spokojem. Mając na sobie skupienie pozostałych, dodał: – Poza tym, mamy czyste ciało.
W języku łowców „czyste ciało” oznaczało zwłoki nienaruszone przez robaki czy padlinożerców. Mogły leżeć nawet w morzu krwi, ale nie miały na sobie śladów zębów czy pazurów.
– Dawno temu widziałem człowieka, którego poturbował megnart – mówił dalej Facat.  – Szczęście w nieszczęściu, bestia nie odgryzła mu głowy tylko pobiegła dalej, zostawiając go samego. Zmarł następnego dnia. Uwierzcie mi, że nie wyglądał nawet trochę jak on – wskazał na Polyna.
W tym samym momencie odżyło wspomnienie z Nægamem – przypomniał sobie jego krzyk i dudnienie ziemi.
A zaraz po nim następne zdarzenie, tym razem z Argrunem – potężny, głuchy łomot oraz odgłos łamanych kości i drewna.
I w obu przypadkach metaliczny zapach krwi.
Facat zauważył, że Tæirc ciężko to przeżywa, więc dodał tylko na koniec:
– Jedyne co mi przyszło do głowy to to, że Ryg i Polyn zostali napadnięci.
– Przez kogo? I kiedy? – zapytał jeden z łowców.
– Widziałem ich jeszcze wczoraj w naszym grodzie jak rozmawiali z kowalem. Musieli zginąć najpóźniej dzisiaj nad ranem – nawet oni nie są tacy głupi żeby w nocy tędy chodzić – odpowiedział Dygæin.
– Jednakże kto by atakował bez broni dwóch uzbrojonych wojowników? I kto by się męczył z zawieszaniem jednego z nich tak wysoko? – zastanowił się Tæirc.
Bezkonfliktowość należała do cech charakterystycznych Ryga i Polyna. Dzięki temu na ogół utrzymywali jeśli nie przyjacielskie, to neutralne stosunki z innymi. Mieli bowiem siebie i to im wystarczało.
No chyba, że rzeczywiście wpadli w coś po uszy i nikt o tym nie wiedział. Nie wiadomo bowiem co działo się w osadzie Bærguvna. 
Po chwili ogólnego milczenia, odezwał się Byrn:
– Zostawmy na razie myślenie o tym kto i dlaczego. Nie rozwiążemy tego w tym momencie. Później pomyślimy. A teraz ściągnijcie tego biedaka z drzewa.
Tymczasem grupka z osady Cakaca zebrała się i ruszyła dalej. Pogardliwy wzrok niektórych łowców wskazywał, że mieli już ich dosyć. Najbardziej skupili się jednak na mężczyźnie, który zasugerował atak drakona. Tamtą sugestię mogli odebrać jako zniewagę. Tymczasem Facat przyjął wyjątkowo pogodny jak na siebie wyraz twarzy i poprosił jednego z trójki wojowników by zostawił włócznię, którą niósł ze sobą.
Ściągnięcie zwłok Ryga okazało się chyba najbardziej problematyczną i ohydną rzeczą jaką Tæirc kiedykolwiek widział w swoim życiu. Najwyższy z łowców wziął włócznię i próbował dosięgnąć nią stóp Ryga, lecz okazała się za krótka. Facat wziął przyniesioną linę i związał ją w pętlę, a któryś ze zręczniejszych mężczyzn spróbował wdrapać się wraz z nią na drzewo. Kora była jednakże tak nasączona krwią, że się cały czas ześlizgiwał, przy okazji brudząc skórę i ubranie posoką. Postanowili spróbować z ziemi zarzucić linę na głowę trupa. Po kilkunastu razach jakoś trafili. Ciało trzymało się na górze dosyć mocno, dlatego z jednej ciągnącej osoby zrobiła się nagle trójka. Wreszcie się im udało. Jednakże mieli przed sobą tylko górę tułowia, gdyż dolna część odpadła od reszty i spadła na ziemię. Truchło nie mogło już utrzymać nóg i bioder, toteż odczepiły się. Bliskość części wnętrzności i wystającego kręgosłupa sprawiła, że Tæirc znów zwymiotował, lecz tym razem wraz z paroma innymi ludźmi.
Gdy otarł usta, spojrzał na swojego ojca, który patrzył na to wszystko ze spokojem, jakby przyzwyczajony był do podobnych sytuacji. Widocznie widok miażdżonego Argruna i jego zakrwawionych zwłok tak mu się odcisnął na duszy, że nic go już nie niesmaczyło.
– Zanieście te ciała do Bærguvna. Przekażcie mu ode mnie ubolewanie nad losem jego ludzi. No i powiedzcie mu to co mi powiedzieliście o ciałach – rozkazał Byrn, po czym zwrócił się do Dygæina: – Chodź, odprowadzisz mnie.
Łowca ruszył niechętnie za wodzem w kierunku grodu. Tæirc nie wiedział co ze sobą zrobić, więc podbiegł do Byrna.
– Ojcze, poczekaj!
Ten odwrócił się w jego stronę w mgnieniu oka i z wściekłością krzyknął:
– Co!?
Nagle język stanął Tæircowi w gardle. Nie widział ojca poza domem zgromadzeń tak długo i chciał zapytać o wszystko, lecz przez ten wybuch nie wiedział jak, jakimi słowami.
– Cieszę się, że wyszedłeś z domu – powiedział wreszcie.
Złość uleciała z wodza. Na jego twarzy znów odmalował się spokój. Spojrzał w bok, po czym ruszył do grodu bez słowa.

----------------------
Następny: Przelana Krew - Rozdział 13. ----------------------

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz